eXpeditio

Jesteśmy już na Borneo – w Kuching

Przyszedł czas na kolejny wpis. Ciężko nam było dodać coś wcześniej z uwagi na dosyć napięty plan dnia i tragiczne połączenie internetowe.

Do Kuching przylecieliśmy we środę. Wylot mieliśmy ze starego lotniska Kuala Lumpur. Szkoda, że nie było nam dane zobaczyć nowego, ponoć robi niesamowite wrażenie… Cóż następnym razem 🙂

Jak to często bywa w podróżach zdarzają się drobne problemy. I taki właśnie przytrafił się nam na lotnisku, o mały włos nie uciekł nam samolot, ale to przez burdel na samych terminalach. Na bilecie mieliśmy wpisany Gate 10 i to przed nim właśnie czekaliśmy na wylot. Przez cały czas na monitorze informacyjnym była wyświetlana informacja o zupełnie innym numerze lotu. Ale zostaliśmy uspokojeni przez spikera, że nasz samolot jest opóźniony. Dzięki kilku interwencjom w na informacji okazało się że nasz samolot za chwilę odlatuje a odprawa już się praktycznie skończyła na innym gejcie. No i świńskim truchtem dobiegliśmy do samolotu wsiadając w ostatnim momencie. Pierwsze wrażenie – nie ma co dopłacać za miejscówkę na lotach regionalnych wszyscy i tak zajmują miejsca jak się komu podoba i często wykupione miejsce jest już zajęte przez kogoś innego. Lot na szczęście przebiegł bezproblemowo. Po starcie nastąpiło lądowanie i w taki oto sposób znaleźliśmy się na Borneo w Mieście Kuching. Po wyjściu z lotniska, wszyscy dostaliśmy porządne uderzenie żaru i duchoty. Jest tutaj znacznie bardziej duszno i ciepło niż na kontynencie. Pora monsunowa robi swoje i wilgotność jest prawie 100% Zostaliśmy odebrani przez właścicielkę Gest House w którym wykupiliśmy 4 noclegi (www.thefairview.com.my). Zostaliśmy miło zaskoczeni przyzwoite warunki za niewygórowaną cenę około 80ringgitów za pokój 2 osobowy. Na wyposażeniu wiatrak, klima, łazienka i porządne wyrka. Lokalizacja to praktycznie samo centrum miasta. Od razu muszę powiedzieć, że miasto wyglądem typowo europejskie: biurowce, drogie hotele, deptak wzdłuż rzeki Sarawak.

Okazało się że na Borneo, ludzie już jakiś czas temu zeszli z drzew i przesiedli się do samochodów z klimatyzacją. Zostawiając na drzewach orangutany. Pierwszego dnia w zasadzie nic się nie działo pospacerowaliśmy sobie po Kuching. Zjedliśmy kolację z owoców morza i udaliśmy się powrotem na konsumpcję Whiskey przywiezionej jeszcze z Londynu. Mnie na drugi dzień oprócz kaca męczył ból gardła i stan podgorączkowy – rezultat klimatyzacji na lotniskach i w samolocie. Lekko zdycham ale przeżyję. Reszta grupy ma się dobrze. Z rana przywitały nas grube chmury, ale mimo to jedziemy poszukać w dżungli orangutanów – w końcu po to tutaj jesteśmy. O tej porze roku jest to bardzo trudne, ponieważ w dżungli jest sporo owoców i orangutany trzymają się zdala od ludzi. Mimo to mieliśmy farta i udało nam się spotkać małą rodzinkę mamę, tatę i małego orangutanka. Zwabiło ich mleko w butelce trzymane przez przewodnika. Niesamowity widok. To był nasz pierwszy kontakt z dzikimi zwierzętami stojącymi na wyższym szczeblu ewolucji niż gekony zapierdzielające wszędzie po ścianach jak karaluchy w Nowym Jorku 🙂

Po udanym polowaniu na małpki, udaliśmy się na fermę krokodyli. Jest to obiekt prowadzony przez biznesmena, który hoduje chyba większość gatunków krokodyli świata. Sprzedaje je do ZOO na całym świecie, jak i na skóry i mięso. Do tego trzepię kasę na turystach organizując wycieczki po fermie.
Warto odwiedzić to miejsce, bo nie jest to żadne zoo. Nam udało się trafić na pokaz karmienia krokodyli, w jednym ze zbiorników było stłoczonych około 20 sztuk. Rzucały się na każdy ochłap mięsa rzucony do zagrody. Niesamowite wrażenie robiły kawałki mięsa podwieszone na linkach po które krokodyle wyskakiwały z wody. Oprócz krokodyli jest tam jeszcze kilka innych gatunków zwierząt, ale już nie będę się więcej rozpisywał na temat tego miejsca. Kolejną atrakcją dnia był Long House. Kiedy tam dojechaliśmy rozpadało się na dobre. Z nieba spadło tyle wody, że gdyby taki deszcz miał miejsce w Polsce to byłaby to burza tysiąclecia. W ciągu godziny rzeki przybrały dwukrotnie na objętości, ale tutaj to jest normalne w czasie Monsunu. Ulewę próbowaliśmy przeczekać w ichniejszej budce oferującej zupki zalewajki (poważenie), ale okazało się że może tak lać do następnego dnia, więc brnąc w tęgim deszczu, wybraliśmy się na zwiedzanie.

Long House jest to tradycyjny długi dom, w którym żyje kilkadziesiąt rodzin. Ten który odwiedzaliśmy, dawał dach nad głową 300 mieszkańcom. Miejsce raczej przygnębiające i mógłbym je określić raczej jako slums. Standardowe wyposażenie mieszkania to podłoga drewniana lub bambusowa, kuchenka telewizor i jakiś jeden mebel. Ludzie tam jedzą i śpią na podłodze. Większość z mieszkańców Long House zajmuje się pracą na okolicznych farmach (ryż, drzewa kauczukowe itp…) i raczej są marnie opłacani D latego każdy jeżeli może to hoduje jeszcze kurczaki na sprzedaż, samemu nie jedząc mięsa, ponieważ jest zbyt drogie. Jeżeli komuś uda się wyrwać z tego miejsca to można go uważać za szczęściarza. Przy okazji zwiedzania, mieliśmy możliwość podebrania lokalnej babuleńce Duriana – największego śmierdziela wśród owoców. Tak faktycznie jest. Zapach przypomina połączenie benzyny z cebulą i czosnkiem. Smaku nie jestem w stanie opisać bo nie mam żadnego odniesienia. Po prostu durian smakuje jak durian i tyle. Czy nam posmakował? Hmm… Tragedii nie było ale nie powiem, że zjadłbym go z chęcią drugi raz. Wystarczy raz w życiu 🙂 Taką ciekawostką jest to, że w wielu hotelach Azji, wisi informacja o zakazie spożywania durianu. Jego smród łatwo wydostaje się po za pokój i rozchodzi się po korytarzach.  No ale wracając do meritum. Jesteśmy sobie w Long House i wpadamy na poczęstunek do jednego z mieszkań na herbatę i ciastka, po krótkiej pogawędce trafiliśmy do Head House – miejscu w którym poskładane są czaszki zabitych wrogów wioski. Ostatnia z czaszek pochodziła z niespełna 100 lat. Więc tradycja dekapitacji jest jeszcze w miarę żywa 🙂 My w każdym razie nie tracąc głowy wróciliśmy do Kuching na zakupy i kolacyjkę. Na targu kupiliśmy 1 kg krewetek, które zostały przyrządzone w jednej z knajpek – coś raczej nie spotykanego w europie, żeby przychodzić do knajpy z własnym jedzeniem, ale w Azji wszystko jest możliwe. Obiado/kolacja była w każdym razie rewelacyjna. Reszta dnia zeszłą nam w zasadzie na odpoczynku.

Kolejny dzień będzie musiał być zrelacjonowany przez M. Polaka bo ja z powodu choroby nie byłem w stanie rano dojść do siebie. Ale kiedy lepiej się poczułem wybrałem się na rekonesans. O czym będzie kolejny wpis…