Przyszedł czas na dokończenie historii z Kuching i nadrobienia kilku kolejnych wpisów. Jeżeli idzie o Kuching to sprawa będzie toczyła się dwutorowo, czyli z mojej perspektywy (Skiba) i Marcina P…
Jak pisałem wcześniej klimatyzacja i linie lotnicze spiskowały przeciwko mojemu dobremu samopoczuciu. Dlatego też nie byłem w stanie zwlec się z wyra i udać się na kolejną regionalną atrakcję. Kiedy koło południa doszedłem do siebie a ssanie w żołądku wzięło górę zmuszony wybrałem się na eskapadę po okolicznych barach z chińskim jedzeniem. Chyba jedynym które jakoś smakuje w Malezji – niestety jedzenie tutaj jest raczej słabe. Także za równowartość 5 zł dostałem zestaw pałeczek małą miseczkę z rozwodnionymi kluskami i jedną krewetką. Czym akurat dosyć dobrze się zapełniłem, samopoczucie wróciło na swoje tory. No i tak nie chcąc tracić całego dnia na umieraniu w łóżku wybrałem się na zwiedzanie miasta. Jak większość miast i miasteczek w Azji tak i Kuching posiada swoje China Town. Tutaj jest w wydaniu jednej długiej ulicy ze sklepami i knajpami i jednym targowiskiem z chińską tandetą. Jak chcecie kupić taniego Rolexa to tylko tutaj 🙂 Ja za Rolexami nie przepadam więc wędrując po głównym deptaku wzdłuż rzeki Sarawak, zatrzymałem się na jednej z licznych przystani i wziąłem rejs łódeczką w wersji dla turysty, czyli 15 minut w te i wewte za wygórowaną kwotę 20 ringgitów. Mimo to było przyjemnie widok miasta z rzeki jest kompletnie inny niż z ulic. Ruch na Sarawak jest dosyć intensywny a „kierowcy” wodnych taksówek są zwykle bardzo przyjaźni i zainteresowani krajem pochodzenia swoich zagranicznych klientów jak i ich portfelami. Poprosiłem, żeby przejażdżkę po rzece zakończyć na drugiej stronie rzeki. Po której mieszczą się w zasadzie tylko osiedla mieszkaniowe, kilka knajpek oraz Parlament. Wygląda na to że Borneo zachowało pewną autonomię po przyłączeniu do Malezji. Spacerując również wzdłuż rzeki napotykałem głównie na uśmiechnięte twarze lokalesów. Tutaj (mam na myśli Azję) nie wypada być spiętym i wpatrzonym w ziemię, nie do rzadkości należy pozdrawianie się nieznanych sobie ludzi. Mnie też często pozdrawiali przechodnie, kierowcy trąbili klaksonem i machali z uśmiechem na twarzy, po prostu nie można nie uśmiechnąć się do takich ludzi. Pełen optymizmu i entuzjazmu skierowałem się na Parlament żeby obejrzeć sobie go z bliska i przechodząc niedaleko restauracji zostałem zagadnięty przez, jak się później okazało właściciela knajpy. Standardowo chciał się dowiedzieć skąd jestem jak mi się podoba i czy nie mam ochoty zostawić trochę grosza w jego restauracji. Ponieważ byłem po dopiero co po śniadaniu poprzestaliśmy na rozmowie. Okazało się że Al. Fayad jest spoko gościem, który jest świetnym źródłem informacji o lokalnych atrakcjach. Dlatego też mówiąc mu, że chcę sobie pochodzić po okolicy wrócę za jakiś czas i dokończymy pogawędkę.
Wróciłem na ulicę, chodzić po Kuching jest jak spacerowanie po planie filmowym. Wszystko takie nie realne małe uliczki na których mieści się tylko motor, tropikalne ogrody pod domami a na horyzoncie góry. Jednym słowem ładnie. Dotarłem do parlamentu, ale zwiedzania raczej nie przewidzieli, na szczęście nieopodal stoi zabytkowy fort który jak przystało na fort nazywa się Fort Margarita. Wdrapałem się na szczyt góry na której stoi i moim oczom ukazała się zamknięta brama i plac budowy. Zwiedzanie raczej nie wchodziło w grę, mimo to spróbowałem. Po spotkaniu z cieciem zostałem wpuszczony za darmo 🙂 wiele do oglądania to raczej tam nie ma, jedynie widok na miasto, ale za to w jednym z pokoi wisi kosz z czaszkami zdekapitowanych japończyków. Na Borneo dosyć częsty gadżet. Z braku laku wróciłem do restauracji zaprzyjaźnionego Maja. Zaraz miał wyjeżdżać na targ i zapytał się czy nie mam ochoty mu towarzyszyć, tak znalazłem się na niedzielnym targu w Kuching. Tłok, zgiełk i wymieszane zapachy owoców i ryb 🙂 świetna atmosfera. Poznał mnie z większością straganiarek dzięki czemu ceny z turystycznych spadły do lokalnych. Sam zaopatrzyłem się w kilka kilogramów owoców dżungli – zbieranych tak jak u nas grzyby. Miałem kilka siatek różnokolorowych owoców których nazw nawet nie znam. Tak dobrze się dogadywaliśmy, że oprócz wizyty na targu, obiadu i kolacji na koszt zakładu zabrał mnie na objazd po okolicznych pubach, knajpach i dyskotekach, jednym słowem clubing na Borneo 🙂
To co ukazało się moim oczom przeszło wszelkie granice. Wylądowałem w klubie o kubaturze może 60m2 w którym muzyka łupała tak głośno, że nie było sposobu wysiedzieć dłużej niż 10 minut – a jestem wytrzymały. Klub wyglądał jak najgorsza speluna. Za barem, który wyglądał jak wyjęty z PRLu stała „barmanka” pędzlująca zupkę zalewajkę i jej pomocniczka grająca w węża na swojej nokii Do wyboru było piwo lub piwo. To chyba i tak dużo. Za 9 ringgitów można było dostać małą puszeczkę. Muzyka z techniawki zmieniła się w lokalne zawodzenie i moim oczom ukazała się laska śpiewająca karaoke. Powiedziałem mojemu dobrodziejowi że robimy wypad. Wyraźnie zawiedziony, że mi się nie podoba poprosiłem go żeby zawiózł mnie do najlepszego klubu w mieście, jeżeli ten był dobry to nie chcę już zaniżać poziomu 🙂 no i w końcu dotarliśmy do przyzwoitej knajpki gdzie oprócz piwa było jeszcze whiskey. Ewidentnie europejczycy nie są częstymi gośćmi ponieważ zrobiłem furorę. Nie mogłem się opędzić od lokalnych piękności – cóż… trzeba mieć się na baczności i tutaj. Te laski okazały się tranzystorami czyli według słownika PWN transwestytami… Do tego znowu to karaoke… Zakończyłem moje klubowe ekscesy na Borneo poprosiłem mojego przyjaciela o odwózkę do hotelu. Mimo to warto było zobaczyć inne oblicze miasta, które jest raczej ukryte przed turystami 🙂