Kambodża jest jak jeden wielki piekarnik. Rano przed wschodem wydaje się że jest całkiem przyjemnie ale już przed południem można zacząć pocić się jak świnia 🙂 A to jest tylko łagodny wstęp do tego jak wygląda reszta dnia.
Połączenie temperatury i niesamowitej ilości pyłu powoduje że ubranie zamienia się w rdzawo czerwoną skorupę, ale pomijając już moje pierwsze wrażenia wrócę do tematu.
Jestem w Siem Reap, mieście urokliwym o kolonialnej architekturze. Zatrzymałem się w bardzo przyzwoitym guest housie Golden Temple Villa, gdzie cena pokoju z wentylatorem to 8$, w cenie jest stały dostęp do Wi-Fi.
Same miasto jest bardzo zadbane. Skoszone trawniki, nie ma śmieci na ulicach i chodnikach a budynki, nie są walącymi się ruinami krytymi blachą falistą. Statystycznie na jednego turystę, przypada tutaj kilkanaście tuktuków – pojazdów ciągniętych przez skuter coś na wzór rikszy i na każdym kroku jest się zaczepianym przez kierowców tuktuków co jest męczące w pewnym momencie. Kiedy nie ma w okolicy tuktuka, nie wiadomo skąd pojawiają się dzieciaki sprzedające kartki pocztowe albo bransolety wykonane z bambusa. A zatem odganiając się od dzieciaków i kierowców tuktuk, swoje pierwsze kroki skierowałem ku wypożyczalni rowerów.
Za 1$ wypożyczyłem wysłużonego lekko pordzewiałego górala i zaraz potem pojechałem w kierunku świątyń Angkoru. Pierwsze trzy leżą całkiem blisko Siem Reap jak najbardziej w zasięgu rowerzysty, jadącego spacerowym tempem. Zanim jednak dojedzie się do pierwszej świątyni której nazwa to właśnie Angkor Wat, trzeba zjechać do budek sprzedających bilety. Ceny nie są niskie jednodniowa wejściówka to koszt 20$ ja wykupiłem 3 dniową za 40$, są jeszcze opcje na 4 i 7 dni. Po wykupieniu biletów dojechanie do świątyni zajęło mi 10 minut bardzo spokojnej jazdy.
W tym upale ciężko wycisnąć z siebie więcej niż 10-15km/h. W czasie jazdy upał tak nie doskwiera ze względu jakiś ruch powietrza, najgorsze są postoje. Angkor Wat jest otoczony czymś co można by nazwać kanałem, bo na fosę jest to zbyt okazałe. To co mnie uderzyło, to stan w jakim są zachowane ruiny. Wyglądają, jakby wybudowano je 30 lat temu a nie kilkaset. Przed każdą świątynią są stragany, gdzie na nachalnie starają się sprzedać butelki z wodą, nawet jak widzą że już ją masz, koszulki i inne pamiątki. Generalnie trzeba stamtąd szybko uciekać, bo lokalne przekupy są nieprawdopodobnie upierdliwe. Jedyny odgłos dżungli jaki słyszałem to łamana angielszczyzna „mister baj samsing”, „mister ju baj watel” itd… niejednokrotnie jest się otoczonym przez 6-8 osób próbujących sprzedać dokładnie te same klamoty. Na szczęście po przekroczeniu checkpointu, gdzie są sprawdzane bilety przed wejściem do świątyni jest się już sam na sam z ruinami. Ruiny jak już powiedziałem są złym określeniem. Wszystko jest tak znakomicie zachowane, że aż ciężko uwierzyć w wiek świątyń. Sam ich ogrom jest przytłaczający. Można poczuć się małą mróweczką wśród gigantycznych budynków i murów. Każdy prawie kamień, jest misternie wyrzeźbiony i idealnie spasowany z resztą. Nie chcę tutaj się skupiać na każdej ze świątyń bo sam siebie bym zanudził ale warto spędzić tutaj przynajmniej 3 dni. Jeżeli ktoś się wybierze tylko na jeden dzień to będzie czół niedosyt. Ponieważ jest tutaj tak wiele świątyń, że w jeden dzień nie można zobaczyć nawet połowy. Sam kompleks świątynny Angkor Wat jest rozrzucony po całym regionie, niektóre ze świątyń są położone nawet w niedalekim Laosie, więc na rowerze można zwiedzić tylko te które są miasta. W kolejne dni wziąłem tuktuka na cały dzień za co zapłaciłem 8$ za świątynie położone w miarę blisko miasta i 12$ za dowiezienie mnie do świątyń oddalonych o dobre 30minut jazdy. Nazwa Angkor Wat Jest tylko nazwą jednej z większych świątyń.
Przy okazji zwiedzania Angkoru wybrałem się do muzeum min lądowych. Prowadzonego przez Aki Ra, byłego żołnierza czerwonych Khmerów, który został siłą zaciągnięty do ich armii i zajmował się układaniem min lądowych. Dzisiaj jest lokalnym ekspertem od spraw rozminowywania a eksponaty złożone w muzeum są wydobyte własnoręcznie przez Aki Rę. Przy muzeum prowadzi również sierociniec dla dzieci poszkodowanych przez miny, których jest tutaj najwięcej na całym świecie. Kambodża to kraj, w którym zejście z utartego szlaku może w najlepszym razie grozić urwaniem nogi a w najgorszym śmiercią. Na drugim miejscu pod względem ilości min jest Afganistan. Z uwagi na specyficzne warunki, Kambodża jest pełna ludzi okaleczonych przez wybuch miny. Najczęściej wieśniaków i rolników, którzy podczas pracy w polu weszli na minę. Widok człowieka bez ręki czy nogi nie jest niczym niezwykłym. Trafiają się również ludzie pozbawieni wszystkich kończyn. Kalecy z reguły jeżeli mają jeszcze fizyczną możliwość, zajmują się muzyką. Stoją niedaleko świątyń w większych grupkach i grają kambodżańską muzykę ludową. Z tego co się dowiedziałem, to są uczeni podstaw muzyki przez różne organizacje NGO i jest to w zasadzie jedyna po za żebraniem możliwa forma zarobkowania dla nich.